Powrót

   Powrót i jak zwykle mieszane uczucia mu towarzyszące. Z jednej strony: do domu, do własnych, ciepłych kątów, do osób nam bliskich, do miękkiego fotela i odpoczynku. Drugiej zaś strony: jeszcze można by było zobaczyć to i tamto, szkoda, nie wiadomo,
powiększ
kiedy znów będzie okazja tu przyjechać. Zgodnie z wskazówkami Alicji i jej Taty bez problemu znajdujemy drogę wyjazdową na Jewje. Tam właśnie urodził się Dziadek Gosi, a gdzieś w pobliżu miał majątek. Nie wiele o tym majątku wiadomo. Chcemy tylko zobaczyć miasteczko, zajrzeć nad jezioro, które przetrwało w opowieściach rodzinnych i odwiedzić cmentarz. Droga mija szybko. Kościół ukryty wśród drzew. Ciężko zrobić zdjęcia, bo oprócz drzew niewiele widać. Wchodzimy do środka i przez krótką chwilę przysłuchujemy się trwającej mszy. Obchodzimy kilka przykościelnych ulic. Drewniana, stara zabudowa. Ulica opada w stronę widocznego między domami jeziora. Schodzimy na
powiększ
niewielka plażę. Jezioro zaskakuje nas wielkością, jest duże. Przyglądamy się krajobrazowi. Pięknie. Wchodzimy ulicą w kierunku kościoła. Podjeżdżamy pod cmentarz. Przez kilkanaście minut krążymy między grobami. Cmentarz jest trochę podobny do naszych cmentarzy i zgodnie z oczekiwaniami nie trafiliśmy na żadne znajome nazwiska. Zresztą stara część cmentarza jest niewielka i jej wygląd nie budził specjalnych nadziei. Ruszamy dalej. Następny przystanek: Troki. Jedziemy bocznymi drogami. Krajobrazy dech zapierają. Niezbyt wysokie wzgórza porośnięte lasami, a w zagłębieniach jeziora, czasami ciągnące się wzdłuż dolinek. Taki krajobraz będzie nam towarzyszył do samej granicy i jeszcze dalej. Zastanawiamy się nad możliwością spędzenia tu któregoś z kolejnych urlopów. Dojeżdżamy do Trok/Traku. Na systemie grobli i wysp na jeziorze zlokalizowano miasteczko i zespół zamkowy. Woda krystalicznie czysta, widać dno na głębokości kilku metrów. Cała okolica nastawiona jest na turystów. Sklepy z pamiątkami (bursztyny, bursztyny, bursztyny), harmoniści wygrywający polski hymn narodowy, jachty gotowe do obwiezienia "wilków morskich" po okolicznych wodach. Zamek zawierający sale wystawowe i opisy w
powiększ
różnych językach tylko ... nie po polsku. Polskie ślady, dokumenty, książki, mieszają się z informacjami o wyzwoleniu Litwy spod polskiej okupacji. Troszkę przypomina to sen schizofrenika. Mamy nadzieję, że w miarę stabilizacji litewskiej państwowości zaczną ustępować obawy przed polską przeszłością i polską dominacją. Wypijamy kawę podaną pięknej ceramice, w zamkowej tawernie. Ruszamy w kierunku granicy. Odprawa trwa bardzo krótko i znowu jesteśmy w Kraju. Posiłek w Sejnach. Oglądamy kościół. Wystawa "Drohobycz bez Schultza" w Białej Synagodze zamknięta. Ruszamy w kierunku Warszawy. Zaczynamy się spieszyć. Jestem coraz bardziej zmęczony. Trochę się boję, że przysnę za kierownicą. Na szczęście Gosia czuwa. Dojeżdżamy szczęśliwie w okolice Warszawy, do Radachówki. Ku naszemu rozbawieniu po przejechaniu prawie trzech tysięcy kilometrów gubimy drogę na 5 kilometrów przed działką Mamy. Kręcimy się polnymi, piaszczystymi drogami i kierując się wskazaniami miejscowych "letników" dojeżdżamy wreszcie na miejsce. Powitanie, opowieści i poczucie, że wróciliśmy do domu. Dzień odpoczynku, ognisko, nareszcie bez pośpiechu i liczenia minut. Przejazd 500 km. następnego dnia jest pozbawiony wszelkich emocji. DOM, koniec.