Miory

   Miory. Cel podróży osiągnięty. Przyglądam się miasteczku moich przodków. Tyle o nim słyszałem. Jezioro pochmurne, wzburzone, piękne. Kościół wyglądający tak samo jak na starych zdjęciach. Drewniane domy. Jakby czas się zatrzymał 100 lat temu. Pytamy o ulicę Komunistyczną. Powoli jedziemy rozglądając się uważnie. Szukając
powiększ
właściwego numeru. Pojawia się kilka bloków. Jest poszukiwany numer. Podjeżdżamy pod nieduży blok. Kątem oka dostrzegam jakiś ruch. Odwracam głowę i widzę Annę, córkę Adeli podbiegającą za samochodem. Znam ją wyłącznie ze zdjęcia ale to wystarczy aby mieć pewność. Zatrzymujemy się pod klatką z której wychodzi z trudem starsza Pani w okularach. Wiem, że to najmłodsza siostra mojego dziadka, Adela. Ostatnia żyjąca osoba z pokolenia dziadków. Padamy sobie w objęcia. Łzy, wzruszenie. Dokonuję prezentacji rodziny. Witamy się z Anną. Rwane słowa przekazują pierwsze informacje, czekali na nas od rana, mąż Babci, Michał całe przedpołudnie spędził przed domem oczekując na nasz przyjazd. Odszedł 20 minut temu aby nakarmić świnie. Powoli wyjmujemy bagaże z samochodu. Wnosimy wszystko do mieszkania na parterze. Wraca Miszka. Proponuje wstawienie samochodu do garażu. Wsiada do samochodu i ruszamy. Przejeżdżamy ok. 500 m do kilku rzędów garaży. Miszka zaczyna otwierać jedne z drzwi. Patrzę trochę krytycznie. Te drzwi akurat są węższe od innych. Myślę, że samochód nie zmieści się na szerokość. Próbuję wjechać. Okazuje się, że mam dobre oko, nie da rady. Miszka jest wyraźnie zatroskany. Przez chwilę myśli. Wreszcie zamyka drzwi i wsiada do samochodu. Wracamy pod blok. Miszka poleca mi podjechać na drugą stronę ulicy. Wysiada, po paru minutach wraca z nieznanym mi mężczyzną. To jest Józef. On wstawi swój samochód do garażu Michała a ja dostanę do dyspozycji jego garaż. Wsiadamy do samochodu i ponownie jedziemy pod garaże. Józik otwiera drzwi, które tym razem są normalnej szerokości i wyjeżdża swoim Moskwiczem. Powoli, ale bez żadnych problemów, wjeżdżam do garażu. Jestem wzruszony ich troską o bezpieczny parking dla mojego wozu. Zamykamy garaż. Józik mówi, że swój samochód zaparkuje pod domem,
powiększ
odjeżdża. Wracamy powoli, pieszo do domu. Miszka drobi kroki, wymieniamy pierwsze, ogólne uwagi. Miszka pokazuje pobliskie ogrodzenie - tu pracował jako kowal-spawacz. Teraz jest na emeryturze. Dochodzimy do domu. Oglądam mieszkanie. Dwa pokoje, kuchnia, łazienka, ubikacja. Pomieszczenia, ich wystój więcej niż skromny. Widać, że w tym domu się nie przelewa. Babcia zaprasza do stołu. Stół ... ugina się od potraw. Potrawy bardzo skromne, ale widać serce włożone w ich przygotowanie. Zastanawiam się czy przypadkiem nie podano na stół wszystkich Babcinych zapasów i oszczędności. Tłumaczymy, że niedawno, w Głębokim zjedliśmy obiad i będzie problem ze zjedzeniem takich ilości produktów. Niestety nasze wysiłki są bezskuteczne, mamy jeść i koniec. Miszka rozlewa wódkę do kieliszków. Tutaj też spodziewamy się nacisku. Ku naszemu zdziwieniu jest on znacznie mniejszy niż w przypadku jedzenia. Mija pierwsza godzina naszego wspólnego biesiadowania. Babcia śpiewa piosenkę. Jest wyraźnie wzruszona. Prosi abyśmy też zaśpiewali. Chwila zastanowienia, Razem z Gosią śpiewamy "Szerokie pola". Kolejny raz napełniane są kieliszki. Aby oderwać się od stołu proponujemy spacer po Miorach, zwłaszcza, że przy niedzieli Ania chce iść na mszę do kościoła. Babcia Adela z Miszką zostają w domu. Opiekę nad nami obejmuje Anna i jej mąż Tolek. Ruszamy szybkim marszem w
powiększ
kierunku kościoła. Msza się właśnie zaczęła. Zostawiam Gosię i Anię w kościele, a sam Z Anną, Tolikiem i moim synem Andrzejem ruszamy na położony za kościołem cmentarz. Cmentarz wygląda jak ten w Głębokiem. Groby otoczone płotkami i rozrzucone nieregularnie. Brak jakichkolwiek alejek. Stare groby zastępowane są nowymi. Anna prowadzi nas do grobu Ignacego, brata mojego dziadka , Władysława. Jest. Pięć grobów w tym jeden podwójny otoczone płotkiem. Widać, że groby są zadbane. Piękne nagrobki. Czytam napisy i ... nie mogę opanować zdziwienia. Zarówno Ignacy jak i jego zmarły na białaczkę, dwudziestoletni syn Zygmunt na nagrobkach mają nieprawidłowo napisane nazwisko: "Jiedukowicz" zamiast Fiedukowicz. Nikt nie potrafi mi tego wytłumaczyć. Nagrobki zamawiała Janina, żona Ignacego. Podejrzewam, że mistrz kamieniarski się pomylił ale dlaczego nie poprawił swojego błędu?, dlaczego Janina się na to zgodziła? Grób Janiny już ma prawidłowo wypisane nasze nazwisko. Obok jej grobu i Ignacego obok jest grób Anny, siostry Janiny. Z przodu znajdują się groby Zygmunta, syna Ignacego i Janiny, który zmarł na białaczkę w 1963 roku, oraz Piotr i Kazimiera, rodzice Janiny. Na cmentarzu w Miorach również znajduję groby polskich żołnierzy z 1920 roku. Pięknie utrzymane i zadbane. Główny krzyż przepasany biało-czerwoną szarfą. Kwiaty, wypalone lampki. Pytam Annę o groby Surowców. To panieńskie nazwisko Mamy Janeczki z Olsztyna, mojej kuzynki. Anna prowadzi mnie na brzeg jeziora dochodzącego do samego cmentarza i pokazuje niezbyt oddalony, przeciwległy brzeg. Tam jest drugi cmentarz, w kolonii Podjelce. Tam są pochowani Surowcowie. Tam też znajduje się najprawdopodobniej grób Sylwestra, przy którym ma zdjęcia Janeczka. Już powinna się kończyć msza idziemy w kierunku kościoła. Dziewczyny właśnie wychodzą. Ruszamy
powiększ
na krótki spacer na półwysep wysuwający się na jezioro od strony kościoła. Na półwyspie jest miejscowe "centrum rozrywki", plac zabaw, huśtawki, karuzele, deski do tańczenia. Po drodze mijamy nad samym brzegiem jeziora plac ze schodami prowadzącymi do wody. Całość w trakcie budowy. Okazuje się, że przed wojną po przeciwnej stronie jeziora, na skraju miasta, stała na kamieniach wystających z wody figura Matki Boskiej. W trakcie wojny została ona zniszczona przez żołnierzy radzieckich. Parafia postanowiła na nowo postawić figurę, tym razem na brzegu półwyspu. Robię trochę zdjęć samego jeziora jak i panoramy miasta po drugiej stronie wody. Mam nadzieję, że po powrocie uda mi się zestawić zrobione zdjęcia w pełną panoramę tego niesłychanie malowniczego miasta. Dzieci szaleją na huśtawkach i karuzeli. Powoli zachodzi słońce, po jeziorze pływają łódki z wędkarzami. Jest bardzo pięknie i romantycznie. Spoglądam jeszcze w jedną stronę. Lekko po prawej stronie jest półwysep dawnego majątku Parszele. Tam mieszkał Adam Fiedukowicz z żoną Anną i dziećmi : Apolonią, Amelią, Aliną i Alfredem. Pokrewieństwo z ta linią jest dziwne. Łączą nas związki małżeńskie dwóch pań z rodziny Surowców. Niewiele widać na brzegu, trzciny, olchy zasłaniające widok na brzeg. Spoza olch wystaje komin "lenzawodu". Może uda nam się odwiedzić to miejsce? Wiemy, że nie pozostały tam nawet najmniejsze ślady po majątku Parszele. Mam sentyment do tego miejsca. Wynika on nie tyle z dawnych pokrewieństw, czy nawet zbieżności nazwisk, a raczej z bieżących kontaktów z Apolonią, Amelią. Prowadzimy od wielu miesięcy korespondencję i dawno wykroczyła ona poza ramy standardowej, grzecznościowej korespondencji. Jest pełna emocji i osobistych przeżyć i mimo różnicy pokolenia jest pomiędzy nami pewne "pokrewieństwo dusz", zrozumienie emocji nami targających. Anna proponuje, abyśmy odwiedzili Franka, syna Ignacego. Idziemy. Po drodze
powiększ
Tolik pokazuje domy przy których budowie brał udział, jest murarzem. Budowane domy są bardzo duże - 300 i więcej metrów kwadratowych, a przecież tu, przy znacznie ostrzejszym klimacie ogrzewanie tych domów będzie znacznie poważniejszym wydatkiem niż u nas. U Franka nie spodziewali się nas. Franek jest zaskoczony. Kilka razy pyta, w jaki sposób jesteśmy spokrewnieni. Anna tłumaczy, że jestem wnukiem Władysława, a więc wuja Franka. Franek nie pamięta, żadnego Władysława, nigdy go chyba nie widział. Z lekkim ociąganiem przynosi album/pudełko ze zdjęciami. Przeglądam je, tymczasem żona Franka przygotowuje, mimo naszych protestów, poczęstunek. Wzrok mój trafia na doskonale znane mi zdjęcie. Na zdjęciu moja Babcia, Jadwiga z moim ojcem, Ryszardem. Wołam Franka. Pokazuję mu zdjęcie jednocześnie tłumacząc, kto na nim jest. Twarz Franka rozjaśnia się. Pryska wszelki dystans. Doskonale pamięta moją Babcię. Okazuje się, że to ona odwiedzała miorską rodzinę swojego męża. Dziadek z nieznanych mi przyczyn nigdy nie przyjechał do Mior. A wiesz - mówi Franek wskazując na zdjęcie - nie wiem dlaczego, ale utkwił mi w pamięci ten płaszcz, który twoja Babcia ma na sobie na tym zdjęciu. Gospodyni woła do stołu. Wchodzimy do drugiego pokoju i ... nie wierzymy własnym oczom. Stół zastawiony jak na wesele, uginający się od potraw. Przecież my właśnie wstaliśmy od stołu u Babci Adeli. Mimo oporu zostajemy usadzeni przy stole i kolejny posiłek się zaczyna. Jakim cudem, nie uprzedzona o naszym przyjściu Gospodyni wyczarowała te potrawy? Jak zawsze proszę o zgodę na zrobienie zdjęcia. Rozmowa przy stole głównie dotyczy naszych planów i ... dzieci. Franek ma dwóch synów. Jeden
powiększ
z nich, młodszy, Sasza jest obecny przy stole. Mijają kolejne kwadranse, wreszcie zaczynamy się zbierać do powrotu. Babcia Adela na pewno się już niepokoi nasza długą nieobecnością. Tym bardziej, iż nie uprzedziliśmy jej, że pójdziemy do Franka. Żegnamy się z Frankiem, jego żoną, Aliną i synem, Saszą, dziękujemy za gościnę. Wracamy przez miasto. Na ulicach spokój i cisza. Mamy poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście w domu wysłuchujemy pretensji, że zginęliśmy, że strasznie długo nas nie było. Przepraszamy Babcię serdecznie tłumacząc, że w żaden sposób nie można było wyjść od Franka wcześniej. Szykujemy dzieci do snu. Dostaliśmy oddzielny pokój z dwoma łóżkami. Oczywiście Babcia nawet słyszeć nie chciała o śpiworach i jasieczkach. Każdy dostał swój koc w poszwie i swoja poduszkę. Przechodząc korytarzem, mimochodem słyszę jak Babcia pyta Annę, czy nie mogłaby przynieść jednej poduszki, bo swoją oddała nam. Udaję, że nie słyszałem. Jestem naprawdę wzruszony. Ci ludzie przyjmują nas całym sercem, wszystkim co mają. Dzielę się swoim spostrzeżeniem z Gosią. Widzę, że i na niej też zrobiło to ogromne wrażenie. Dzieci w łóżku, a my z Babcią i Michałem/Miszką ponownie siadamy do stołu. I ponownie musimy tłumaczyć się za dzieci, dlaczego już nie przyszły zjeść czegoś przed snem, jak i za siebie, bo przecież "wy nic nie jecie, na pewno wam nie smakuje". Nie wiem jak wytłumaczyć, że gdybym jeszcze cokolwiek zjadł, to najprawdopodobniej bym pękł z przejedzenia. Prawdą jest również, że podane potrawy są wyjątkowo ciężkostrawne i znacznie odbiegają od naszej standardowej diety. Na myśl o zjedzeniu tych tłustości przed snem otrząsam się lekko. Oczywiście taki zestaw potraw wynika z tutejszej tradycji. Te wszystkie tłustości stanowią znakomity "podkład" pod wódkę, której kolejna butelka zostaje otwarta. A stoi ich na stole jeszcze kilka. Pijąc herbatę i myśląc o Babcinym menu przypominam sobie spory, których byłem
powiększ
świadkiem w młodości gdy mieszkała z nami Babcia Jadzia. Po ugotowaniu przez Babcię zupy moja Mama studziła ją i łyżką zdejmowała gruby, czasami kilkumilimetrowy kożuch tłuszczu unoszący się na powierzchni zupy w charakterze skrzepniętej "kry". Widząc to moja Babcia podnosiła krzyk " najlepsze wyrzucasz!", a gdy przychodziło do podgrzania zupy, Babcia ukradkiem dorzucała do niej potężną łyżkę smalcu. No to już wiem, skąd ta "tłusta" szkoła gotowania. Opowiadamy trochę o sobie, wypytujemy o warunki życia. Oboje są na emeryturze. Razem dostają 170 000 rubli. Mamy wrażenie, że nie za bardzo to starcza. Widzimy, że nasza wizyta jest olbrzymim wysiłkiem dla tych ludzi, zarówno organizacyjnym jak i finansowym. Próbują nas przyjąć najlepiej jak umieją. Jednocześnie cały czas im się wydaje, że robią coś nie tak, że jesteśmy niezadowoleni. Próbujemy rozwiać ich wątpliwości. Wreszcie koło pierwszej w nocy kładziemy się spać. Kolejny dzień poniedziałek, 23 czerwca zaczyna się od wizyty Józika. Tuż przed ósmą wpada na chwilę aby oddać klucze od garażu - są do naszej dyspozycji dopóki będziemy w Miorach. Dodatkowo Józik zaprasza nas serdecznie do siebie na godzinę szóstą. Józek/Józik jest synem Justyna, brata mojego Dziadka. Oczywiście obiecujemy go odwiedzić o wyznaczonej godzinie. Dzień zapowiada się niesłychanie intensywnie. Planujemy wizytę w minimum czterech domach, odwiedziny u księdza proboszcza (i jeżeli się da, grzebanie w księgach parafialnych) i oczywiście odwiedziny na dwóch cmentarzach: w Marcinowcach i w Podjelcach - ten po drugiej stronie jeziora. Na razie idziemy we czwórkę na plebanię. Otwiera gospodyni i trochę niechętnie idzie po księdza proboszcza. Ksiądz proboszcz okazuje się niesłychanie sympatycznym człowiekiem. Wykładamy mu swoją prośbę o dostęp do ksiąg parafialnych. Ksiądz
powiększ
Krzysztof nie widzi żadnego problemu, jednocześnie informuje nas, że podczas zeszłorocznego remontu kościoła odnaleziono księgi schowane na strychu. Niestety dzisiaj nie ma dla nas czasu, za parę minut wyjeżdża do sąsiedniej parafii i wróci dopiero wieczorem. Umawiamy się na 20. Ksiądz przygląda nam się przez chwilę i proponuje, abyśmy mimo jego nieobecności księgi przejrzeli. Zaopiekuje się nami gospodyni. Ksiądz Krzysztof otwiera kredens w jadalni i pokazuje poukładane na półkach księgi. Przygotowuje dla nas stół i w pośpiechu się żegna. Już wychodząc ponawia swoje zaproszenie na 20. Gospodyni po wyjściu księdza patrzy się przez chwilę jak szykuję aparat i lampę do ewentualnego fotografowania ksiąg i ... wręcza mi klucz od plebanii. Jak skończymy, mamy zamknąć plebanię i odłożyć klucz w umówione miejsce. Drzwi zamykają się cicho. Zostaliśmy sami z księgami w których, najprawdopodobniej zapisany jest kawałek historii mojej rodziny. Biorę w dłoń pierwszą z leżących na stole ksiąg i ... trochę niedowierzająco czytam kilka razy daty na okładce: 1714 - 1736. Zaczynam przeglądać karty księgi. Całość pisana po łacinie, nazwiska "wplecione" w tekst. Niełatwo tu będzie cokolwiek znaleźć. Zdajemy sobie sprawę z ogromu pracy jaka czeka osobę chcącą te księgi choćby pobieżnie przejrzeć. Mamy tylko godzinę, potem starannie zaplanowany harmonogram dnia. Wyszukuję księgi z okresu tuż przedwojennego. Rozdaję rodzinie i każę szukać konkretnych nazwisk. Nie próbuję nawet analizować, czy wynajdywane nazwiska mają coś ze mną wspólnego, czy to tylko przypadkowa zbieżność. Poruszając się prawię biegiem dookoła stołu fotografuję wskazywane teksty. Jednak aparat cyfrowy jest
powiększ
odpowiedni do takich zadań. W ciągu godziny zrobiłem 100 zdjęć i mimo że kilkakrotnie ostrość jakby trochę "uciekła", to wszystkie są w pełni czytelne. Z żalem kończymy pracę nad księgami. Obiecując sobie, że jeszcze tu wrócę kontynuować rozpoczęte dzieło, zamykamy plebanię. Na stole, oprócz starannie uporządkowanych ksiąg, został list z podziękowaniem dla księdza proboszcza i zapewnienie, że zgodnie z zaproszeniem będziemy o godzinie 20. Ruszamy do czekającej na nas Babci Adeli. Zabieramy Babcie do samochodu i ruszamy do Marcinowców. Miszka pojechał wcześniej na rowerze, to przecież tylko 5 km. Dojeżdżamy zgodnie ze wskazówkami Babci do Marcinowskiego cmentarza. Na niedużym wzniesieniu, ukryty w kępie drzew. Drewniana, prosta kapliczka. Drewniany, duży krzyż. Pierwszy grób który odwiedzamy to grób siostry mojego Dziadka, Anastazji. Grób, bardzo zadbany, ukwiecony, drewniany krzyż. Anastazja zmarła w 2001 roku. Zapalamy lampkę. Rozglądamy się po cmentarzu. Wygląda podobnie do wcześniej odwiedzanych. Nieregularnie porozrzucane groby, ogrodzone płotkami. Najwyżej na wzgórzu usadowiona najstarsza część cmentarza, najbardziej zarośnięta. Już na pierwszy rzut oka widzę, że jestem u siebie. Mnóstwo nagrobków z nazwiskiem Fiedukowicz. Pisane po polsku, cyrylicą, w różnych zestawieniach, układach. Groby stare i młode. Babcia cierpliwie tłumaczy: "to nie nasza rodzina, to obcy Fiedukowicze" . Trudno to zaakceptować. Krążymy po cmentarzu, a Babcia wskazuje kolejne "nasze" groby. Po drodze myśląc o Janeczce fotografuję kilka zauważonych grobów Żuków. Zapewne są to osoby zupełnie obce, niespokrewnione z Janeczką, ale ... może trafię jednak na kogoś z rodziny. Wreszcie dochodzimy do grobu mojego pradziadka. Bazyli Fiedukowicz, ur. 1876 zm. 1946, pokój jego duszy. Obok,
powiększ
ogrodzony tym samym płotkiem, nieopisany grób Anny, mojej prababki. Robię zdjęcia, stawiamy lampkę. Chwila zadumy. Dotarłem do swoich korzeni, stoję nad grobem swoich przodków. To stąd, z ubogiej, białoruskiej (dziś) wsi wywodzi się mój ród. Robimy sobie wspólne zdjęcie nad grobem Pradziadków. Babcia Adela prowadzi nas dalej. Porusza się z trudem, widać, że chora noga bardzo jej utrudnia marsz po trudnym terenie. Bez ścieżek, po wertepach, przeciskając się pomiędzy płotkami kolejnych grobów, przez krzaki i kępy chwastów porastające starą część cmentarza. Dochodzimy do grobu Marii. To kolejna siostra mojego dziadka i Babci Adeli. Robię kolejne zdjęcia. I kolejne groby - tym razem Jan Fiedukowicz, brat mojego Pradziadka Bazylego. Obok grób Kazimierza, syna Jana. Nagrobek ozdobiony zdjęciem. Na zdjęciu młody człowiek w ... polskim mundurze starszego szeregowca. Obok grób Marii, żony Jana. I kolejny płotek okalający trzy groby. Ten dla nas najważniejszy to grób Jadwigi Rzeczyckiej, z Fiedukowiczów, jeszcze jednej z sióstr mojego dziadka (ogółem dziadek miał trzech braci i sześć sióstr). Obok grób jej syna Ryszarda. Zmarł na trzy lata przed śmiercią matki, w 1981 roku w wieku zaledwie 40 lat. Dalej grób Franciszka, męża Jadwigi i ojca Ryszarda. Powoli wychodzimy z cmentarza. Adela mówi, że ostatni raz była tu dwa lata temu na pogrzebie swojej siostry. Wsiadamy do samochodu i jedziemy w stronę widocznych w pobliżu domów. To Marcinowce, wioska z której pochodzimy. Mijamy po lewej stronie kilka "martwych", niezamieszkanych domów. Wchodzimy do domu po prawej stronie drogi. Już na nas czekają. To dom Piotra Fiedukowicza, syna Jana, brata mojego pradziadka, Bazylego. Przyjmują nas
powiększ
oprócz Piotra jego dzieci, córka i syn. Przyszła również mieszkająca w sąsiednim domu wdowa po Justynie, bracie mojego dziadka, matka Józika. Jak zwykle stół uginający się pod ciężarem potraw. Towarzyszy nam Jana (4 lata "z paławinkom", jak z dumą podkreśla), prawnuczka Piotra, młoda, bardzo wygadana osóbka. Znów powracają tematy: jak żyjecie? Co u was słychać? Gospodarze opowiadają nam o umierającej wiosce, o opuszczanych domach. W całej wiosce zostało dosłownie kilka domów zamieszkałych przez cały rok. Do niektórych domów zjeżdżają "letniki" w okresie wakacji. Inne po prostu chylą się, samotne, pozbawione ludzkiej "duszy" i troski. Po posiłku przechodzimy do domu obok w którym mieszkał mój Pradziadek, Bazyli. Teraz mieszka tu matka Józika. Dom drewniany, liczący sobie dobrze ponad 100 lat, kryty eternitem, z niewielką, niebieską werandą od strony drogi. Obok pusty plac. Według informacji od Piotra, tu stał dom Grzegorza, brata Bazylego, a dziadka Janeczki. Przed domem zielona, drewniana ławeczka. Od podwórka wyznaczonego przez dom, szopkę i stodołę, jedno okno zakryte folią. Niebieska blacha na drzwiach wejściowych wzmacniająca je koło klamki, ścieżki wyłożone kamiennymi płytami, spomiędzy których wyrastają nieusuwane chwasty. Wchodzimy do środka. W środku układ spotykany również na naszych wsiach. Sień, wejście do kuchni i dwóch pokoi. Podstawowym wyposażeniem kuchni jest potężny, wypełniający ją praktycznie w całości, piec. Piec z miejscem do spania, o skomplikowanej, pełnej wnęk i zakamarków konstrukcji. Przysiadamy na chwilę w pokoju. Rozmowa skupia się na domu. Babcia Adela opowiada, jak z innymi dziećmi przesiadywała na piecu, zaglądając do pokoju przez szpary w ścianie, gdy goście odwiedzali jej rodziców. Czas na nas. Serdecznie dziękujemy za gościnę. Znowu żal, że mamy tak mało czasu. Powoli idziemy w stronę samochodu. Jeszcze chwila na pożegnanie i ruszamy dalej. Po wyjechaniu z wsi, zatrzymuję się jeszcze na chwilę. Robię kilka zdjęć wsi i widocznego na wzgórku cmentarza. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek tu przyjadę.
powiększ
Babcia odsyła Miszkę do domu - przyjechał do Marcinowców na rowerze. Niestety w samochodzie nie ma miejsca dla jeszcze jednej osoby. Zgodnie z Babcinymi wskazówkami jedziemy do wsi Powiaty. Tu kolejna rodzina Anny, córki siostry mojego dziadka wita nas pełnym stołem. Ten stół tak charakterystyczny dla naszych wizyt! Budzący już opór u dzieci (ileż można jeść) i pełne uznanie i zrozumienie u Gosi i u mnie. To synonim serca, którym nas witają w każdym domu. To dlatego nie chcą słuchać, że nie trzeba, że już jedliśmy, że nie damy rady więcej. To nie o jedzenie chodzi. To nie to samo, co zdawkowe przyjęcie przy kawce, czy herbatce, gdy gospodarze czekają, aż goście przełkną ostatni łyk i prawiąc nic nie znaczące komplementy, zamkną za sobą drzwi. Tutaj przyjmują tym, co mają najlepsze. To co moje, to i Twoje. Tu dopiero zaczynam dostrzegać stare polskie powiedzenie "Gość w dom, Bóg w dom". Przypominają nam się czytane w książkach opisy odwiedzin u sąsiadów i rodziny. Nareszcie rozumiemy, że taka podróż, obejmująca kilku krewnych, mogła trwać rok i dłużej. Ola, córka gospodarzy pokazuje dyplom ukończenia 11 klasowej szkoły. Jest dokładnie rówieśniczką Ani, ale naukę rozpoczęła rok wcześniej i właśnie skończyła edukację w szkole średniej. Różnica w systemie nauczania sprawia, że Ania ma jeszcze dwa lata do matury, zaś Ola ukończywszy swoją szkołę na samych dziewiątkach (dziesięciostopniowa skala ocen), od września rozpoczyna studia na uczelni wyższej. Pijemy wspaniały kompot wiśniowy i rozmawiamy o dzieciach, o ich przyszłości i pokładanych w nich nadziejach. Gospodarze mają jeszcze syna, który przed chwilą do nas dołączył. Przed nim jeszcze kilka lat nauki. Powoli żegnamy się z Gospodarzami. Babcia Adela jest szczęśliwa. Ta wizyta była pierwszą od pięciu lat. Nie ma jej kto przywieźć i te parę kilometrów stanowi barierę nie do przebycia. Ruszamy powrotem do Mior. Jeszcze przed wizytą u Józka chcemy odwiedzić Edwarda, brata Franka. Babcia Adela decyduje się doprowadzić nas do domu Edwarda. Jedziemy zgodnie ze wskazówkami Babci. Mijamy kolejne ulice. Widać, że Babcia nie pamięta drogi. Zatrzymujemy się na kolejnym skrzyżowaniu i rozglądamy zagubieni. Obok nas zatrzymuje się furgonetka. Przez otwarte okno pasażer koło
powiększ
kierowcy zagaduje nas po polsku. Pyta, czy przypadkiem nie jesteśmy z Wrocławia, ma tam rodzinę. Mówimy w dwóch słowach gdzie mieszkamy. "A kogo szukacie?". "Edwarda Fiedukowicza". "To na drugiej ulicy - mogę was zaprowadzić". Jedziemy za furgonetką. Okazuje się, że krążyliśmy naprawdę blisko domu Edwarda. Furgonetka staje również. Widać mężczyzna poczuł się za nas odpowiedzialny. Nikt nie otwiera. "Pewnie jeszcze nie wrócił z pracy, jedziemy do pracy" - podejmuje decyzję mężczyzna. Prowadzi nas boczną gruntową drogą. Budynek z białej cegły, tablica informująca, że znajduje się tu miejscowe przedsiębiorstwo gospodarki komunalnej - Edward jest tu Głównym Inżynierem. Wchodzę na górę prowadzony przez nieznajomego z furgonetki. Sekretariat. Pani w sekretariacie informuje nas, że inżynier Fiedukowicz już wyjechał, ale może po drodze odwiedza inne biuro. Podaje dwa telefony i pozwala dzwonić z telefonu w sekretariacie. Niestety, nigdzie nie ma Edwarda. Dziękujemy naszemu przewodnikowi. Macha ręką i odjeżdża. W drodze powrotnej jeszcze raz podjeżdżamy pod dom Edwarda - może już wrócił. Niestety, nadal nie ma nikogo. Odwozimy Babcię do domu a sami jedziemy na cmentarz do kolonii Podjelców. Spodziewamy się tam znaleźć groby Surowców, Kołosów. Podejrzewam, że tam właśnie znajduje się grób Sylwestra Fiedukowicza, syna Sylwestra, przy którym Janeczka zrobiła sobie zdjęcie będąc ostatnio w Miorach. Trochę błądzimy, w końcu znajdujemy mały cmentarz "przytulony" do miorskiego jeziora. Cmentarz właściwie nie różni się od dotychczas odwiedzanych. Krążymy po starszej części cmentarza, wyszukując groby z nazwiskiem Surowiec i Kołos. Jest ich sporo. Najprawdopodobniej większość osób tu pochowanych nie jest spokrewniona z Janeczką i naszą rodziną, ale cierpliwie fotografuję wszystkie spotkane. Znajdujemy również, zgodnie z przewidywaniami grób Sylwestra Fiedukowicza. Opuszczamy kolejny cmentarz. Jedziemy do państwa Chomiaków i Heleny Szabuckiej. Zgodnie z prośbą Janeczki mamy ich odwiedzić i przekazać gorące pozdrowienia. U państwa Chomiaków Janeczka zatrzymywała się będąc w Miorach. Pani Helena zaś jest koleżanką szkolną jej Mamy. Wizyta zarówno u Chomiaków, jak i pani Heleny (mieszkają w jednym domu) jest
powiększ
niesłychanie miła. Pani Helena jest już w podeszłym wieku, ale ciągle sprawna. Żegnamy się z prawdziwym żalem. Mamy nadzieję, że jeszcze się spotkamy, przy naszej następnej wizycie w Miorach. W planach mamy jeszcze wizytę w "lienzawodie", czyli w majątku Parszele. Niestety, czasu coraz mniej. Mijamy tabliczkę "lienzawod". Chwila wahania i decyzja smutna ale chyba jedyna możliwa. Nie odwiedzimy Parszel, nie starczy nam na to czasu. Zbliża się szósta. Pod domem Babci czeka na nas żona Franka. Przywiozła podarki i mleko od swojej krowy dla dzieci. Jesteśmy naprawdę wzruszeni, dziękujemy serdecznie. Odstawiam samochód do garażu i wraz z całą rodzina, prowadzeni przez Annę idziemy do Józika. Józik mieszka w typowym, znanym nam doskonale, bloku. Wspinamy się na ostatnie piętro. Wszystko gotowe na nasze przyjęcie. Już nas nie dziwi zastawiony jak na wesele stół, ani telefon - "już są, możecie przyjść". Po chwili w domu pojawia się kilka dodatkowych osób: córka Gospodarzy, Ola z córeczką Anną oraz siostra Pani domu, nauczycielka z córką Emmą. I znowu rozmowy o nas, o nich, o Polsce, o Białorusi. Po dzieciach widać już zmęczenie ciągłymi wizytami, nowymi twarzami. Józek znajduje zajęcie dla Andrzeja, sadza go na balkonie przy wojskowej radiostacji. Instruuje, jak obsługiwać urządzenie - przez godzinę będzie spokój. Ania też znajduje sobie zajęcie, razem z Emmą zabierają na spacer małą Anię. Obserwujemy je dyskretnie przez okno. Po chwili rozmawiają - ciekawe w jakim języku, Ania po rosyjsku niewiele rozumie - zaczęła się go uczyć dopiero w Brześciu, kiedy okazało się, że napisy cyrylicą nie przekazują więcej informacji niż zwykłe szlaczki. Okazuje się, że brak tej informacji, przyjmowanej wręcz podświadomie, jest odbierany jako znaczne ograniczenie. W ciągu dwóch dni Ania nauczyła się czytać po rosyjsku. Niestety, co innego składać z liter słowa, co innego rozumieć, co one oznaczają, a jeszcze inną sprawą jest prowadzić rozmowę. W tym czasie dorośli mogli też porozmawiać. Ze względu na zainteresowania obecnych, królowały dwa tematy - system nauki i sytuacja nauczycieli w Polsce i na Białorusi oraz ceny samochodów w Polsce i
powiększ
na Białorusi (Józek jest kierowcą). Wracają dziewczyny ze spaceru z małą Anią (okazuje się, ze rozmawiały po ... angielsku - ot poliglotki), z balkonu wychodzi Andrzej. Jeszcze jak zwykle pospieszna sesja fotograficzna. Na pamiątkę. Wymiana adresów, drobne podarunki i idziemy w stronę plebanii aby zgodnie z obietnica punktualnie o 20 zadzwonić do drzwi. Ksiądz Krzysztof już na nas czeka. Jest proboszczem w Miorach od 13 lat. Opowiada o swoich kłopotach związanych z władzami jeszcze rosyjskimi i aktualnymi białoruskimi. Opowiada o zagubieniu tutejszych mieszkańców, którzy mając polskie korzenie, wynaradawiani przez władzę radziecką przez ponad pół wieku mają kłopot, aby odnaleźć swoją tożsamość narodową. Mówi o tym, co nawet my zauważyliśmy będąc tu zaledwie chwilę - brak identyfikacji z jakimkolwiek narodem. Język będący mieszaniną polskiego, rosyjskiego i białoruskiego, jest powszechnie używany. Młodsze pokolenie używa więcej języka rosyjskiego. Wspomina również o problemach w lokalnych oddziałach "stowarzyszeniach Polaków". Krytycznie ocenia ich pracę. Opowiada o swoich problemach z organizowaniem wyjazdów dzieci i młodzieży do Polski. Oczywiście największym problemem są kwestie finansowe - koszty transportu. Rozmawiamy również o cudownie znalezionych na strychu księgach parafialnych i obawach o ich stan - sprawiają wrażenie zawilgoconych. Obiecuję po powrocie do Polski porozmawiać z fachowcami od konserwacji takich ksiąg, aby przynajmniej dostać kilka rad, jak z nimi postępować, by ich stan się przynajmniej nie pogarszał.
Wychodząc, na prośbę księdza Krzysztofa, udzielam kilku rad dotyczących przechowywania drewna dębowego, sezonowanego na boazerię w kościele. Żegnamy się niesłychanie serdecznie. Wracamy do Babci. Ulice jak zwykle spokojne. Robimy jakieś małe zakupy w całodobowym sklepie. Dzieci idą spać, my jeszcze jakiś czas rozmawiamy z Babcią i Michałem. Babcia jest rozżalona, że następnego dnia wyjeżdżamy. Jest przekonana, że nie doczeka naszego następnego przyjazdu. Próbujemy ja pocieszać, nie na wiele się to zdaje. Kładziemy się spać, minęła już północ i ... konsternacja. Dzisiejsza noc w przeciwieństwie do poprzedniej jest pogodna, niebo bezchmurne, a na dworze jasno, jak w dzień. Można palcem pokazać, w którym miejscu, tuż pod linią horyzontu jest słońce. No i proszę, mamy okazje obserwować słynne "białe noce". Robi to wrażenie. Jeszcze większe wrażenie robi myśl, że w zimie są dni, kiedy słońce praktycznie nie wschodzi - Brrrr... . To był bardzo intensywny dzień, bogaty w zdarzenia. Martwię się, że będzie kłopot, aby to
powiększ
wszystko zapamiętać - Imiona, zawody, pokrewieństwa. Ranek 24 czerwca 2003 roku wita nas zachmurzonym niebem. Zjadamy jajecznicę na "sale" przygotowaną przez Babcię i żegnamy się. Wręczamy drobne upominki, trochę kosmetyków, witaminy dla Babci. Przyjeżdża Józek, aby się pożegnać. Przychodzi Anna. Prosimy Annę, aby nas dopilotowała do miejsca pracy Edwarda. To ostatnia próba spotkania się z nim. Tym razem bez żadnych problemów dojeżdżamy na miejsce. Rodzina zostaje w samochodzie, na górę wchodzę tylko ja z Anną. Zastajemy Edwarda w jego biurze. Witamy się, schodzimy na dół, do samochodu i reszty rodziny. Zamieniamy kilka słów. Tłumaczymy, dlaczego nie mogliśmy go odwiedzić i obiecujemy to nadrobić następnym razem. Robimy pamiątkowe zdjęcia żegnamy się serdecznie. Odwozimy Annę pod blok i ruszamy w stronę Brasławia. Żegnajcie Miory, do następnego razu! Na tyle rzeczy zabrakło nam czasu.
Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę nad jeziorem. Jeszcze jedno, dwa pożegnalne zdjęcia. Droga do Brasławia jest praktycznie zupełnie pusta. Spotykamy tylko bociana wędrującego asfaltem. Nie peszy go nawet nasze zatrzymanie się koło niego. Wysiadam z aparatem. Bocian trochę przyspiesza kroku, ale raczej nie sprawia wrażenia wystraszonego. Ruszam w jego kierunku robiąc kolejne zdjęcia. Gdy jestem 3-4 metry od niego, podrywa się do lotu. Robię mu zdjęcie, gdy leci nisko, muskając końcami skrzydeł powierzchnię asfaltu. Ku naszemu zaskoczeniu, odlatuje na odległość zaledwie kilkunastu metrów i znowu ląduje na asfalcie. Widać to taka asfaltowa odmiana bociana. Jedziemy powoli, zachwycając się mijanymi jeziorami. Rozumiemy teraz, dlaczego polecano nam tę drogę. Jest niesłychanie malownicza. Myślę, że w przyszłości, gdy Białoruś otworzy się na turystów z zagranicy, będzie to jeden z częściej odwiedzanych regionów w tym kraju. Brasław. Zatrzymujemy się pod bankiem - chcę spróbować wymienić pozostałe nam ruble na dolary. Okazuje się, że nie ma z tym żadnych kłopotów. Nikt nie pyta skąd mam ruble, na co mi dolary, nie ma też informacji o żadnych ograniczeniach, jeśli chodzi o ilość wymienianych rubli. Normalna operacja bankowa, taka sama jak w Warszawie, Paryżu czy Londynie. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ani na chwilę nie
powiększ
opuściłem Europy. Chowam pieniądze do portfela i słyszę jak pani, która podeszła po mnie do kasy, prosi o rozmienienie banknotu dwudolarowego. Wracam do samochodu. Jedziemy przez Brasław, chcąc chociaż z samochodu rzucić okiem na to miasteczko. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę koło kamiennego kościoła na wzniesieniu. Po drugiej stronie drogi tradycyjnie stoi cerkiew. Obchodzimy kościół. Pozdrawiamy grzecznie panią pielęgnującą róże pod kościelną ścianą. Pani odpowiada po polsku. Uśmiechamy się do niej i idziemy dalej. Kościół jest zamknięty, więc poprzestaliśmy na obejściu go dookoła. Wsiadamy do samochodu, następny przystanek: Głębokie. Nie zatrzymujemy się tu, tylko kierujemy w stronę granicy litewskiej. Kilkakrotnie oglądamy się za ciągnikami i wywrotkami wiozącymi zbrykietowany torf. Jak twarde są te brykiety mam okazję się przekonać, najeżdżając przypadkowo leżący na drodze kawałek. Równie dobrze mogłem najechać na kamień! Od tej chwili jeszcze staranniej unikam rozsypanych brykietów. W którymś momencie zatrzymujemy się i podnosimy porzucony na drodze brykiet. Przywieziemy go aż do Polski, do domu. W czasie drogi dwukrotnie spostrzegamy jadące za nami radiowozy milicyjne. Sprawiały wrażenie, jakby odprowadzały nas do granicy miasta. Zatrzymywały się na granicy obszaru zabudowanego i zawracały. Za ostatnie ruble pijemy kawę w knajpie przy stacji benzynowej. Dojeżdżamy do przejścia granicznego i stajemy w krótkiej kolejce. Rozpadało się już na dobre. Podchodzi do nas młoda, ładna dziewczynie w płaszczu przeciwdeszczowym. Proponuje sprzedaż "strachowki" czyli ubezpieczenia litewskiego. Po okazaniu zielonej karty (zniżka 50%) płacę 13 dolarów i uzyskuję polisę
powiększ
ubezpieczeniową. Przechodzimy przez białoruską odprawę celną. W niczym nie przypomina ona odprawy w Terespolu/Brześciu. Trwa zaledwie kilka minut. Jedyny zgrzyt następuje przy budce białoruskich pograniczników . Zostaję zaproszony do budki, mimo, że odprawa odbywa się przez okienko. Żołnierz wyraźnie czeka na wyjście kolegi i pyta o opłatę ekologiczną informując, że powinienem wpłacić ją w banku w trakcie pobytu. Jestem zdezorientowany, nie było o tym żadnych informacji. Pytam, czy mam szukać banku. Żołnierz z lekkim wahaniem w głosie mówi, że może przyjąć ode mnie tę opłatę - 3 dolary od każdej dorosłej osoby. Podaję mu 6 dolarów, które znikają w mgnieniu oka. Z uśmiechem na twarzy życzy mi szerokiej drogi. Wychodzę i z ulgą wsiadam do samochodu. Ciągle pamiętam odprawę w Terespolu. Ta wydaje mi się czystą przyjemnością, nawet z pobraną "opłatą". Całość operacji po białoruskiej stronie trwała 15 minut. Przejeżdżamy na teren Litwy. Tu odbywa się to jeszcze szybciej i sprawniej. Celnicy śmieją się tylko z moich prób określenia koloru samochodu. W salonie mówili o kolorze szampana (oczywiście w dowodzie rejestracyjnym jest oznaczenie cyfrowe). Jeden z celników śmiejąc się, pyta po polsku, czy nie jest to kolor bakłażana. Śmiejemy się razem. Celnik przy samochodzie pyta o alkohol. Chwalę się dwoma butelkami wina, jedną mołdawską, a drugą białoruską. Macha ręką, odjazd. Wjeżdżamy na teren Litwy.

Zobacz zdjęcia z Mior ...